Barbara Siwik, z domu Larisch, rocznik 1939
urodzona w Liegnitz (Legnicy)
z zawodu pedagog społeczny i dyplomowana bibliotekarka
od wielu lat autorka prozy i poezji
Prezentuję tu dwa fragmenty swojej powieści, poświęconej historii mojej rodziny „Der unwegsame Pfad der Zeit“ („Ciernista ścieżka czasu“).
Pierwszy z nich opisuje powrót do domu grupki niemieckich mieszkańców Liegnitz (obecnej Legnicy), których w lutym 1945 r. ewakuowano do ówczesnego Sudetengau (obecnie Czechy) w obawie przed nadciągającymi Sowietami. Zamierzali w ślad za wojskiem niemieckim przedostać się na linię frontu angielsko-amerykańskiego. Jednak nie zdążyli, bo w miejscowości Komotau (czeski Chomutov) doścignęła ich Armia Czerwona. Wracali więc pieszo do domu: pięcioro dorosłych i dwie małe dziewczynki – cztero- i sześcioletnia.
Drugi fragment dotyczy wypędzenia z Liegnitz i naszej trzymiesięcznej tułaczki po niemieckich drogach po wojnie.
Zapewniam, że wszystkie opisane w powieści sytuacje są oparte na osobistych wspomnieniach z dzieciństwa i relacjach mojej ś.p. matki Gertrudy. Nie oceniam i nie wyrokuję, tylko opowiadam.
Moim celem jest ukazanie, że wszystko to w różnych odsłonach będzie się powtarzało, jak długo nie będziemy w stanie żyć ze sobą w pokoju – na całym świecie.
9. maja 1945 r. ruszyli z Chomutowa z powrotem do domu. Po drodze żywili się wszystkim, co jako tako nadawało się do zjedzenia, a pijąc ze strumieni starali się nie myśleć, skąd ta woda płynęła i co mogło się w niej po drodze znajdować. To, że teoretycznie wojna się skończyła, dotarło do nich wprawdzie już niebawem, jednak nie miało absolutnie żadnego pozytywnego wpływu na ich obecne położenie.
[…]
Do Liegnitz dotarli 20. maja w niedzielę Zielonych Świąt. Weszli od strony Goldberger Straße (dzisiejsza ul. Złotoryjska). Mieli za sobą dwunastodniowy marsz na trasie ok. 300 km z dwójką dzieci, z których młodsze trzeba było przeważnie nieść.
Jednak miasta, jakie zachowali jeszcze w pamięci, już nie było. Ring (Rynek) pokrywały sterty papierów tak gęsto, jakby to był śnieg zimą na rozległych brzegach Katzbach (Kaczawy). Wydawało się, że na placu rozsypano wszystkie dokumenty, jakie tylko były w ratuszu. Wiele budynków przy Frauenstraße (ul. Najświętszej Marii Panny) strawił pożar, wyglądający bardziej na celowe podpalenie. Wyposażenie ocalałych jeszcze budynków poniewierało się na ulicy i przeważnie nie nadawało się do użytku. Wszędzie uderzał w nozdrza zapach dymu i odór zgnilizny. Nie było widać żywej duszy.
Wreszcie znaleźli się na Nepomukbrücke (most św. Nepomucena na ul. Wrocławskiej) i trwożnie spojrzeli przed siebie… Boże, nieduży dom przy Gerichtstraße (wówczas ul. Sądowa, obecnie II Armii Wojska Polskiego) stał na swoim miejscu! Powlekli się więc w jego stronę, mając nad sobą dźwięk dzwonów Dreifaltigkeitskirche (kościoła Świętej Trójcy).
Drzwi wejściowe do ich domostwa były otwarte na oścież. W sieni poniewierał się bezładnie porozrzucany i poniszczony dobytek dozorcy. Zewsząd roznosił się duszący fetor, jakby znaleźli się w jakiejś kloace. W sumie tak i było.
Mieszkania na pięterku także stały otworem. Gertruda z drżeniem serca rozejrzała się po swoim gospodarstwie: Wszędzie poniewierała się bielizna, ubrania, książki, potłuczone naczynia i sprzęty. Pierzyny porozrywano, a ich pokrywająca podłogę zawartość była wymieszana z fekaliami. Odór był wręcz nie do zniesienia.
Gertruda posadziła małą Monikę na w miarę czystym stole w dużym pokoju. Z nieopisanym wzburzeniem przemierzając ten chaos, natykała się na przedmioty, których nigdy tu wcześniej nie było. Że u innych sytuacja jest mniej więcej podobna, dowiedziała się niebawem od Käthe (Kaśki), córki sąsiadów, która odniosła Gertrudzie porzuconą w ich mieszkaniu huśtawkę dziewczynek.
Z kranu w korytarzu płynęła tylko cienka strużka wody.
Gertrud wyszorowała huśtawkę, na ile się dało, podwiesiła ją i posadziła w niej Monikę, więc córeczka miała póki co zajęcie. Bärbel (Basia) usiadłszy na uratowanym jakimś cudem dziecięcym krzesełku, patrzyła na huśtającą się siostrzyczkę.
W tym czasie Gertruda czyściła tapczan, pokryty zaschniętymi plamami i jakąś lepką mazią. Niestety, dzieci będą musiały na razie na tym spać, ale jeśli się dobrze postara, może uratuje trochę pierza na cienkie przykrycie.
Basia chciała koniecznie znaleźć swoją książeczkę z obrazkami.
„Tylko dobrze patrz pod nóżki!” – upomniała ją matka.
Balansując między ekskrementami, dziewczynka dotarła do pieca kaflowego, skąd po chwili rozległ się jej gniewny krzyk… Gertruda rzuciła się jej na pomoc, ale w drodze do sypialni pośliznęła się na czymś. Szczęśliwie zdołała uchwycić huśtawkę, co Monika wzięła za początek zabawy i zaniosła się śmiechem.
Z książeczki Basi były wyrwane wszystkie kartki, których ktoś użył jako papieru toaletowego. Na rozłożonej okładce piętrzył się przyschnięty kopczyk łajna.
„Ja ich nienawidzę! Nienawidzę!”, szlochało dziecko pod adresem sołdatów, przed którymi tak często musieli się kryć przy drogach od Chomutowa do Liegnitz.
„Skarbie, nie płacz”, pocieszała ją Gertruda. „Dostaniesz nowe bajki. Będą takie same.” Omiatając pokój spojrzeniem trafiła na lustrzaną toaletkę, gdzie zauważyła książeczkę o przygodach Bambi – najwyraźniej jeszcze całą. Zrobiła więc krok przez górę pierza, pochwyciła ją i wyciągając w stronę córeczki zawołała: „Popatrz! Jest jeszcze Bambi!”
Basia w końcu się uspokoiła. Gertruda pomogła jej przedostać się z powrotem na krzesełko i zajęła się na powrót sprzątaniem. Szło jej to opornie, bo – jak już wcześniej się przekonała – wody było jak na lekarstwo. Do wieczora udało jej się chociaż nazbierać pierza na mizerną kołderkę dla dzieci. Uchowane jakoś poduszeczki z kanapy oblekła w poszewki, które zostały w szafie, ale na przykrycie nie znalazła nic odpowiedniego.
Dziewczynki były głodne, tylko skąd wziąć coś do jedzenia?
W samą porę Kaśka przyszła z dwoma słoikami kompotu śliwkowego. Jej matka Martha (Marta) Vogt zaraz po powrocie zeszła z córkami do piwnicy, gdzie wzięła, co się dało, ze spiżarni dozorczyni. Przy oszczędnym gospodarowaniu, może starczyć tych zapasów dla nich wszystkich na dwa tygodnie.
[…]
Tę pierwszą noc po powrocie Gertruda spędziła w ocalałym fotelu, przykryta swoim paltem, które wyciągnęła spod pierza. Zaraz o świcie była z powrotem na nogach.
W domowej pralni woda płynęła lepiej niż na piętrze. Gertruda napełniła balię i przepłukała koce. Bicie dzwonów było słychać także i dzisiaj, w drugi dzień Zielonych Świątek. Czyżby ksiądz proboszcz pozostał w Liegnitz? Gertruda chętnie by odwiedziła pobliski kościół, ale bała się wyjść na ulicę. Strach przed ponownym zgwałceniem był zbyt duży.
[…]
Tymczasem Basia i Monika bawiły się na tapczanie wielką muszlą, którą Gertruda znalazła wśród cudzych rzeczy przy sprzątaniu mieszkania. Przykładając ją dziewczynkom do ucha, tłumaczyła, że słychać w niej szum wielkiej wody, która nazywa się morze.
Monika posłuchała w skupieniu, po czym stwierdziła kategorycznie: „Nie, to śpiew aniołków.”
Drugiej nocy Gertruda spała już z córeczkami w swoim łożu małżeńskim. Dzięki Bogu koce zdążyły wyschnąć.
[…]
Jednego z następnych dni repatriantów spotkała niemiła niespodzianka – przymusowi lokatorzy! Na podwórko zajechały dwa samochody sowieckiej armii.
Gdy zastukano do jej mieszkania, Gertrudzie serce skoczyło do gardła. Jeszcze zanim zdążyła się opanować, Basia pobiegła do przedpokoju i odsunęła zasuwkę, którą sąsiad zamontował w miejsce uszkodzonego zamka.
Za drzwiami stał sowiecki oficer. Spojrzał przyjaźnie na dziecko i zapytał Gertrudę po niemiecku, czy to jej mieszkanie. Kiedy potwierdziła, oświadczył: „Zajmujemy parter. Komendantura! Możecie zostać, jeśli chcecie. Obiecuję, kobieta bezpieczna. Charaszo?
Wskazał na drzwi sąsiadów naprzeciwko. „Tam też ludzie?” Gertruda potwierdziła. Wtedy zastukał do Vogtów.
[…]
Odtąd w budynku zrobiło się głośno. Wszystko, co poniewierało się po sieni, dwaj sołdaci wymietli przez kuchenne drzwi na podwórze i spalili.
Wieczorem znów zapukano do drzwi. Tym razem była to umundurowana Rosjanka, która przyniosła im czarny chleb i herbatę. „Dzieciom”, wyjaśniła.
Gertruda podziękowała zaskoczona.
Monika pociągnęła kobietę za rubaszkę. Kiedy sołdatka nachyliła się do niej, dziecko przytknęło jej muszlę do ucha i wyszeptało: „Posłuchaj! Aniołki śpiewają!”
Chociaż zapewne nic nie zrozumiała, uśmiechnęła się i nie cofnęła głowy.
[…]
Georg Vogt nabył wreszcie śmiałości, aby rozejrzeć się po ich dzielnicy Karthause (Kartuzy). Kobiety z troską wyglądały jego powrotu. Kiedy szczęśliwie dotarł do domu, opowiadał: „Byłem na plebanii. W końcu dzwony nie dzwonią same z siebie. Faktycznie proboszcz w lutym nie opuścił Liegnitz. Stary weterynarz uniknął także ewakuacji. Teraz leczy dwunożnych pacjentów tak jak czworonożnych, bo poza nim nie ma tu przecież żadnego innego lekarza. Armia Czerwona zajęła miasto 9. lutego. Proboszcz mówi, że sołdaty wyrządzili dużo krzywdy cywilom. Chociaż Liegnitz sprawia wrażenie opustoszałej, sporo ludzi pozostało na miejscu. Sowieci wszędzie w śródmieściu wzniecali triumfalne pożary. Tragiczne jest, twierdzi proboszcz, że dostali się do domów i firm byłych żydowskich przedsiębiorców, niszcząc własność tych, których naziści zabili w lagrach.”
„Martwię się, co jest z babcią mojego męża”, powiedziała Getruda. „Ma już 92 lata i mieszka całkiem sama przy Breslauer Straße (ul. Wrocławska).”
„Tam bym się teraz raczej nie pokazywał. Zbyt niebezpiecznie dla kobiet”, podsumował sytuację Vogt. „Ale byłem na Karthausstraße (ul. Kartuska) w mieszkaniu pani rodziców. Spustoszenie tam takie jak wszędzie.”
Gertruda żywiła pewność, że jej rodzice i siostra zdążyli uciec. Ale gdzie są teraz?
[…]
Niedziela latem 6. czerwca 1945 r. była bardzo ciepła. Basia zrozumiała już, że straszna wojna wprawdzie się skończyła, ale po drogach wciąż jeszcze chodzili źli żołnierze, którzy zabierali ludzi albo ich nawet zabijali jak w Chomutowie. Byli też i dobrzy jak ci tu w ich domu.
Tego dnia po dłuższym czasie znów bawiły się z Moniką w baletnice. Siostrzyczka jako pierwsza weszła na krzesełko i obracała się w kółko, ale wtem bezwładnie zsunęła się na ręce starszej siostry i tak zawisła. Basia nieco stropiona zawołała o ratunek. Kiedy mamusia nadbiegła z kuchni i wzięła małą w ramiona, Monika wyszeptała: „Myszka jest taka senna.”
Mama przyłożyła dziecku rękę do czoła i stwierdziła: „Masz gorączkę.” Następnie dotknęła Basi i powiedziała: „Ty też.”
Basia wiedziała, co znaczy gorączka: Jest się chorym. Ale ją przecież tylko troszkę boli głowa… Nie było rady, obie z Moniką zostały wpakowane pod kołdrę.
[…]
Tej nocy Gertruda nie zmrużyła oka, a rano okazało się, że dzieci nie były tylko osłabione: Obie córeczki miały wysoką gorączkę i leżały bez przytomności.
„Idź do weterynarza, Georg”, poprosiła Marta Vogt swojego męża. „Niech zobaczy, co jest naszym dziewczynkom. Przecież ich nie skrzywdzi.”
Weterynarza nie było w domu, bo potrzebowali go akurat inni dwunożni pacjenci. „Powiem mu, jak wróci”, obiecała gospodyni.
Po południu Basia oprzytomniała. Skręcały ją bóle brzucha. Wśród jęków i krzyku wydostawała się z niej krew i śluz. Chociaż wyglądało to strasznie, Gertruda wiele by dała, aby i Monika tak samo odzyskała przytomność. Ale mała leżąc cichutko, słabo oddychała pod mizerną kołderką.
Basi wróciły skurcze. Gertruda położyła ją na ceracie i czekała na rozwój wypadków. Dziecko miało 40° gorączki i nie reagowało nawet na bolesny ucisk.
Pod wieczór zjawił się w końcu weterynarz. Starszy pan przysiadł na posłaniu Moniki, wziął jej małą, ciepłą jeszcze dłoń w swoją rękę i pogłaskał ją po główce. „Ona nie żyje”, szepnął.
„Nie”, zaoponowała Gertruda. „Przed chwilą jeszcze oddychała.”
„Oczywiście”, potwierdził lekarz. „Małe dzieci nie walczą ze śmiercią i dlatego umierają prawie niezauważalnie.”
Gertruda ze szlochem tuliła do siebie małe ciałko. Kaśka też płakała, ale ktoś musiał teraz zachować zimną krew. Odkryła kołderkę Basi, a doktor obejrzał nieprzytomne dziecko, popatrzył na krwawy śluz i przechodząc do dużego pokoju kiwnął na dziewczynę, aby wyszła za nim.
Zamknąwszy za sobą drzwi, powiedział: „Tak myślałem. Obie mają tyfus. Prawdopodobnie zaraziły się dopiero tutaj. Wiem, że mieszkania służyły za wychodki, a w sowieckiej armii też grasuje czerwonka i tyfus. Ekskrementy do podstępne wylęgarnie chorób. Mała zmarła tak szybko, bo jej układ krwionośny był niewydolny. Starszej udało się przeżyć. Mogę jednak zaproponować tylko końską kurację, i to dosłownie.” Otworzywszy torbę, wyjął z niej woreczek. „To węgiel leczniczy, aplikowany koniom przy biegunce”, wyjaśnił. „Powinien podziałać.” Oznaczył dawkowanie i obiecał przyjść znowu za dwa dni. Tymczasem Kaśka wróciła do sypialni, gdzie próbowała przemówić do Gertrudy.
„Musisz być silna, Basia cię potrzebuje.”
Słowa bez treści, ale co innego miała powiedzieć?
Obie kobiety owinęły Monikę prześcieradłem i Georg Vogt zniósł malutkie zwłoki do piwnicy, gdzie było chłodniej.
[…]
Żadna z kobiet nie spała tej nocy. Żałoba i smutek nie zachęcają do snu. Rano gorączka Basi spadła o dwa stopnie. Ataki nie powróciły, aplikowanie węgla powiodło się lepiej niż poprzedniego wieczora, ale dziecko nie odzyskało przytomności.
„Małą należy pochować, mamy przecież lato”, powiedział Georg Vogt do swojej żony. „Ale odczekajmy jeszcze jedną noc, bo może i starsza do niej dołączy.”
Następnego dnia stan Basi się nie zmienił i był to w pewnym sensie dobry znak, bo nadal żyła.
[…] Georg Vogt wyjął więc z szopy szpadel i szuflę, wręczając je swojej córce i Gertrudzie. Potem zszedł do piwnicy po ciało Moniki.
Cmentarz miejski znajdował się przy Breslauer Straße, za Straßenbahndepot (zajezdnią tramwajową) – droga daleka i niebezpieczna ze względu na sowieckie patrole.
Obie kobiety czekały w sieni. Z dużej kuchni dozorczyni dobiegały ich podniesione głosy mężczyzn i energiczny głos kobiety. Potem otworzyły się drzwi i do korytarza wyszła Rosjanka, która onegdaj przyniosła Gertrudzie chleb dla dzieci. „Dziecko nie żyje?”, zapytała. „Malutkie?” i przyłożyła dłoń do ucha, jakby trzymając muszlę.
Gertruda skinęła głową, płacząc.
„Kuda?”, spytała Rosjanka i wskazała na szpadel. „Pogrebat‘?”
Brzmiało to prawie jak „grzebać“, więc Gertruda znów przytaknęła.
Georg Vogt nadszedł z piwnicy, niosąc martwe ciałko.
„Prichoditje!” Rosjanka wskazał drzwi wyjściowe.
„Wydaje mi się, że ona chce iść z nami”, szepnęła Kaśka. „Idźmy przodem. Ona przecież nie zna drogi.”
Na opustoszałej ulicy kobieta podążała za nimi w pewnej odległości.
Na Breslauer Straße wyszła im naprzeciw grupka sołdatów. „Dokumient!”, zażądał jeden z nich ostro, a pozostali przyglądali się kobietom.
Za trójką Niemców odezwał się nagle raczej mało uprzejmy kobiecy głos. Wygląd sołdatów natychmiast zaczął przypominać skopane psy i zmieszani przeszli na drugą stronę drogi.
W styczniu 1945 r. zaczęto obok terenu cmentarza wykonywać pochówki na jeszcze nie ogrodzonym terenie. Tam Georg Vogt wykopał na oko płytki dół, podczas gdy Gertruda tuliła do siebie Monikę, której ciężar był jej tak dobrze znajomy, tylko zapach zaczynał być obcy.
Dół okazał się za krótki. Zawinięte w całun dziecko legło w nim skręcone jak biały półksiężyc. „Nie patrz, jak będzie zasypywał”, radziła Kaśka, ale Gertruda pokręciła przecząco głową, a łzy spływały jej po twarzy.
[…]
Rosjanka przyglądała się wszystkiemu z pewnej odległości. W drodze powrotnej to ona szła przodem.
„Dziękuję!”, powiedziała Gertruda, kiedy stanęli na powrót w domu, i podała kobiecie rękę. Ta po chwili wahania odpowiedziała uściskiem dłoni.
Wieczorem przyszedł weterynarz. Basia była przytomna, kolki osłabły. „Poradzi sobie”, brzmiała opinia doktora. „Ale niech jeszcze na razie nie wstaje z łóżka. Osłabienie może być dla niej zabójcze.”
Gertruda poprosiła go o zarejestrowanie śmierci Moniki w księdze parafialnej. Uczynił to, zaznaczając jednakowoż, że jako weterynarz nie jest uprawniony do wystawiania aktów zgonu ludziom. „Jak tylko w Liegnitz będzie znowu prawdziwa administracja, musi pani potwierdzić ten wpis w urzędzie stanu cywilnego.”
[…]
Bärbel po raz pierwszy znowu stanęła na niepewnych jeszcze nóżkach 18. czerwca.
Przez kilka ostatnich dni często pytała o Monikę. Gertruda za każdym razem odpowiadała, że siostrzyczka też jest chora i leży w łóżku u Vogtów. Teraz stała z Basią przed lustrem, czesząc ją, a dziecko dopytywało się, czy Monika też już wyzdrowiała. Gertruda musiała powiedzieć prawdę.
Wskazując leżącą na szklanym blacie wielką białą muszlę, zaczęła ostrożnie: „Pamiętasz, co Monika mówiła o szumie w tej muszli?”
Basia kiwnęła główką. „Że tam śpiewają aniołki.”
„Tak! A ponieważ chciała tego ciągle słuchać, twoja siostra poszła do nieba.”
Basia zawołała z niedowierzaniem: „Nieprawda!” I dodała gniewnie: „Niech natychmiast wraca!”
„Skarbie! Kiedy ktoś idzie do nieba, to już nie wraca”, tłumaczyła Gertruda, przełykając łzy.
„W takim razie dlaczego nie wzięła mnie ze sobą?” Basia była bliska płaczu. „My zawsze bawimy się razem… zawsze.”
„Przynajmniej jedna z was musi przecież zostać ze mną.” Gertruda nie była już w stanie powstrzymać łez, wyjawiając gorzką prawdę: „Monika nie żyje.”
To było ono, to straszne słowo z Drezna i Chomutowa – śmierć. Niebezpieczne i złe słowo, które ukradło jej siostrzyczkę i prowadziło na dno rozpaczy. Z głośnym płaczem Basia ukryła się w ramionach matki. Gertruda zaniosła córeczkę z powrotem do łóżka i trzymała ją za dłoń, aż zasnęła z wyczerpania i rozpaczy.
[…]
Podczas konferencji alianckich ministrów spraw zagranicznych na Malcie w lutym 1945 r. była mowa między innymi o przyszłym kształcie granicy niemiecko-polskiej, który zaczął obowiązywać od sierpnia 1945 r. po Układzie Poczdamskim. Jednak już w czerwcu od strony polskiej uzbrojeni milicjanci zaczęli wypędzać ludność, zamieszkującą ponadstukilometrowy pas na wschód od Odry i Nysy.
[…]
Zgroza padła nieoczekiwanie na niemieckich mieszkańców tych okolic. Także i Liegnitz należało do miejscowości, dotkniętych prawem 100 km.
Rankiem 20. czerwca rozległo się kilkakrotne głuche stukanie w drzwi korytarza. Gertruda otworzyła jak zwykle z nerwowym drżeniem serca. Przed nią stało tym razem dwóch mężczyzn, jeden w nieznanym jej mundurze i jeden w cywilnym ubraniu. Ich miny nie wróżyły niczego dobrego. Najwyraźniej ten umundurowany dobijał się przed chwilą do jej drzwi kolbą karabinu.
Cywil podał Gertrudzie arkusz papieru, po który automatycznie sięgnęła. Kolana jej drżały: Co się znowu wydarzy?
Mężczyźni bez słowa skierowali się teraz do mieszkania Vogtów.
Dopiero znalazłszy się w kuchni Gertruda spojrzała na papier. Był to nakaz wysiedlenia.
Polski rząd nakazuje:Gertruda poczuła, że zaraz upadnie. Ma przecież chore dziecko, które dopiero od dwóch dni ledwo stoi na nogach i jeszcze długo nie będzie się nadawało do transportu. Szukając pomocy, pospieszyła naprzeciwko do Vogtów, ale i tu trafiła na całkowitą bezradność.
„A gdybyśmy nie posłuchali rozkazu?”, zapytała w przypływie przepełnionego żalem uporu.
„Nie próbowałabym”, rzekła ostrzegawczo Kaśka.
Gertruda wróciła do siebie i mechanicznie zaczęła zbierać jakąś bieliznę. Wiele przecież tego nie było.
„Znowu wyjeżdżamy?”, spytała leżąca w łóżku Basia, przyglądając się matce.
„Tak, jutro rano, z Vogtami i jeszcze innymi ludźmi”, odpowiedziała Gertruda prawie zgodnie z prawdą, bo o żadnym wyjeździe nie było w rozkazie mowy.
Dziecko zareagowało całkiem inaczej, niż się spodziewała. „Też się zacznę pakować”, oświadczyła Basia, zsuwając się z łóżka i chwytając czarno-brązowy wiklinowy kuferek z lat dwudziestych. Była to jedna z tych cudzych rzeczy, które znalazły się w ich mieszkaniu nie wiadomo skąd.
Może dzieciom nic nie będą zabierać… „Mogłabyś schować do siebie kilka ważnych dla mnie rzeczy”, poprosiła Gertruda.
Oczywiście, że Basia chciała pomóc mamusi. Zapakowała więc do swojej walizeczki kilka listów i dokumentów, trochę zdjęć rodzinnych, pieniądze… Książeczka o Bambi niestety okazała się zbyt duża, ale miejsca na kredki wystarczyło. Z kuchni doszły jeszcze te śliczne łyżeczki do kawy i dwa pudełka zapałek, które mamusia zawsze chowała przed Moniką. I na koniec zmieścił się nóż kuchenny…
Gertruda bezładnie pakowała torbę podróżną. Oprócz bielizny włożyła do niej po swetrze dla siebie i dziecka, pończochy, dwie myjki i dwa ręczniki oraz pozostałe nędzne jedzenie i butelkę wody z kranu. Swoją ślubną obrączkę zaszyła w zakład Basi sukienki. Była to najbezpieczniejsza skrytka, jaka przyszła jej do głowy.
Wieczorem położyła się z dzieckiem ostatni raz pod cienką kołdrą we względnym bezpieczeństwie własnych czterech ścian, z panicznym lękiem przed trudami, jakie ich czekały. Modliła się gorąco, choć bez nadziei.
[…]
Za pomocą sznurka i ścierek do naczyń dla ochrony ramion Kaśka tak związała rogi pierzyny, aby można ją było zarzucić na plecy. Potem nałożyła szelki Gertrudzie i wsadziła Basię do tego prowizorycznego nosidła. Chude nożyny dziewczynki majtały po bokach w okolicy matczynych bioder. Szczęśliwie zmieścił się tam i kuferek.
Torbę podróżną przejęła Kaśka i dopiero przy kontroli miała ją dać Gertrudzie. Kiedy cała piątka opuszczała z dzieckiem dom – już drugi raz w ciągu zaledwie paru miesięcy – Gertruda wykrzyknęła gniewnie: „A niechby to łajno i szczyny znalazły się z powrotem tam, skąd je uprzątnęłam!”
Zawtórowała jej Marta Vogt: „Też bym przeklęła cały świat.”
Około dziewiątej znaleźli się w rynku, który ledwie mieścił wszystkich zgromadzonych. Prawdopodobnie wróciło więcej mieszkańców, niż myśleli. No i czyż proboszcz nie mówił, że niektórzy wcale nie ruszali się z miasta?
Wbrew instrukcji sporo ludzi zjawiło się z załadowanymi po brzegi ręcznymi wózkami, które jednak polska milicja zaraz bez litości zarekwirowała razem z zawartością. Około dziesiątej kolumna marszowa pod okiem polskiej straży konnej ruszyła wzdłuż Haynauer Straße (ul. Chojnowskiej). W większości szły w niej kobiety młode i stare oraz jakieś takie podejrzane, dzieci w różnym wieku no i nieliczni autentyczni mężczyźni, sami starzy i niedołężni. Młody wiek oznaczał niebezpieczeństwo nie tylko dla kobiet, lecz także i mężczyzn, chociaż z innych powodów. Odstawiano ich do obozów albo byli rozstrzeliwani.
Konna milicja była wyposażona w karabiny, a ponadto i w baty, z których nie wahano się robić użytku, kiedy kolumna przystawała albo starcy poruszali się zbyt wolno.
Do Haynau (Chojnowa) było około dwudziestu kilometrów. Pogodny letni dzień przykro kontrastował z szarym strumieniem ludzi, sunącym mozolnie drogą.
Wielu z idących miało nadzieję, że w Haynau nastąpi odpoczynek, ale konni kazali im ciągnąć dalej. Dopiero pod wieczór zatrzymali się w końcu w szczerym polu, gdzie przypadkowo pozostało po zimie sporo płotów przeciwśniegowych. Niejedna z „podejrzanych kobiet“ zaraz rzuciła się na te zapory, aby robić z nich prowizoryczne szałasy. Już po samym sposobie poruszania się można było poznać, że to przebrani mężczyźni. Na szczęście polscy strażnicy nie zwrócili na to uwagi, bo póki było jeszcze jasno, rzucili się na ludzkie bagaże: wysypywali i przetrząsali zawartość toreb i plecaków, zabierając to, co im przypadło do gustu.
Powtórzyła się sytuacja z Chomutowa, tylko teraz nie byli to Rosjanie…
Rewizji nie uniknęli także ani Vogtowie, ani Gertruda, jednak jej wynik rozczarował rabusiów – nie znaleźli niczego godnego uwagi. Basia tymczasem spała niezauważona na porośniętej chwastami ziemi, zawinięta w kołdrę. Przykrywała sobą jak kwoczka na gnieździe kuferek, obrączkę ślubną matki i wyciągniętą z domowej kryjówki biżuterię Vogtówien.
Nazajutrz wczesnym rankiem ruszyli dalej. Kto nie miał ze sobą prowiantu, cierpiał z głodu i pragnienia. Gertruda podała dziecku kilka łyków przegotowanej wody z butelki, po czym towarzysze drogi przytroczyli jej Basię z powrotem do pleców. Niebawem zobaczyli na skraju drogi pierwszych zmarłych – starców i małe dzieci. Widok jak na trasie z Chomutowa do Liegnitz! Lato było gorące, więc zwłoki zaczynały już cuchnąć. Tego dnia kolumna zatrzymała się kilka kilometrów przed miejscowością Bunzlau (Bolesławiec).
„Szliśmy już tędy w lutym”, mruknął Georg Vogt. „Tylko teraz nie ma w mieście nic do jedzenia. Musimy oddalić się od kolumny. Na wsi może szybciej znajdziemy po piwnicach coś do jedzenia.” Wieczorem tak manewrowali w tłumie, aby się znaleźć na skraju obozowiska w miejscu, gdzie dwa pola dzielił wyschnięty strumień. Około północy wykorzystali dogodny moment i niezauważeni przez polską milicję uciekli jego korytem.
[…]
Trudno się szło na oślep, bez orientacji. Jednak najbliższe trzy dni oznaczały dla nich przynajmniej jakieś jedzenie w opuszczonych wioskach i spanie po szopach, aby jakoś uniknąć napaści. W końcu zobaczyli przed sobą Kohlfurt (Węgliniec). „Do kroćset!”, zaklął Vogt. „Görlitz (Zgorzelec) jest gdzie indziej!”
Poza terenem dworca, do którego dotarli, zobaczyli lokomotywę pod parą z doczepionymi platformami towarowymi, na jakich zwykle przewozi się dłużycę albo szyny stalowe. Na platformach znajdowały się kobiety, dzieci, starcy i najróżniejszy dobytek. Z rozmowy z pracującym dla Polaków niemieckim kolejarzem, który należał do obsługi tego pociągu, Georg Vogt dowiedział się, że ci ludzie to przesiedleńcy ze wschodnich ziem polskich, które teraz należą do Związku Sowieckiego, i że mają osiąść na właśnie opróżnianych terenach niemieckich.
Kolejarzowi zrobiło się żal zdezorientowanych rodaków, więc zaproponował im miejsce na jednej z platform. „Podjedziecie kawałek w kierunku Görlitz, a potem dam wam znak, kiedy wysiąść. Tylko bądźcie cicho. Niemcy działają na tych Polaków jak płachta na byka. Dla nich nie ma znaczenia, że was też wypędzono. Oni wszystkich nas jednakowo winią za utratę swojej ojcowizny.”
Potem podszedł do jednego z wagonów i powiedział coś po polsku. Koczujący tam ludzie zamruczeli niechętnie, jednak ścisnęli się nieco i na skraju wagonu zrobiło się miejsce na piątkę dorosłych i ich bagaże. Siedząc na platformie ze zwieszonymi nogami czekali na odjazd pociągu. Tymczasem Basia spała w piernacie, trzymana przez Gertrudę na kolanach. Kiedy pociąg ruszał, matka chwyciła dziecko kurczowo. Siedząc w takiej pozycji, czuła się jak na beczce prochu.
Byli w drodze już około godziny, a może mniej, kiedy Basia ocknęła się i zażądała czegoś do picia. Nie mówiła głośno, ale Polacy za ich plecami bezbłędnie rozpoznali wrogi im język. Od tej chwili nie tylko Gertruda, ale i Vogtowie odczuwali coraz silniejsze napieranie od tyłu. Było oczywiste, że chciano ich zepchnąć z platformy. Pociąg nie jechał zbyt szybko, może by i uszli z życiem… W pewnej chwili dopomógł im szczęśliwy przypadek: Pociąg przystanął na prostym odcinku. Georg Vogt natychmiast zeskoczył, jego żona i córki, zrzuciwszy ich skromny bagaż, poszły w jego ślady. Gertruda nie mogła zeskoczyć ze względu na dziecko, ale wtedy nagle poczuła z tyłu uderzenie, po czym straciła oparcie razem ze swoim ciężarem. Dziecko wypadło jej z rąk i upadło na wąski nasyp, raniąc sobie kolanka i dłonie o kamienie. Wszystko to rozegrało się w kompletnej ciszy i także teraz słychać było tylko żałosną skargę dziecka. Pociąg ruszył dalej.
[…]
Wreszcie dotarli pieszo do Görlitz i przeszli przez Neiße (Nysę). Most wydawał się drżeć pod ich stopami, ale było to tylko złudzenie, spowodowane wyczerpaniem. Basia od czasu do czasu dreptała znowu o własnych nóżkach, co wydawało się być cudem, bo po drodze nie znajdowali prawie żadnego jedzenia. Marta Vogt i jej córki zbierały po łąkach szczaw, a potem wszyscy żuli gorzkawe liście, walcząc w ten sposób z uczuciem głodu.
Z niejasnego powodu Vogtowie i Gertruda jak i tysiące innych Niemców spodziewali się, że po drugiej stronie rzeki wszystko odzyska jakiś porządek. Jednak w Görlitz nie było żadnej administracji – ani niemieckiej, ani sowieckiej. Nikt nie wiedział, co zrobić z wysiedleńcami, panował jeden wielki chaos. W pobliżu rzeki znaleźli przynajmniej tylko jakieś miejsce na nocleg.
Lato roku 1945 pokazało się na szczęście ze swojej najcieplejszej strony, co było wprawdzie trudne do zniesienia w dzień, ale pomocne w przypadku konieczności spania pod gołym niebem. Rankiem po tak przygnębiającym dla wszystkich dotarciu do Görlitz Gertruda obudziła się z poczuciem, że takiego życia nie wytrzyma ani dnia dłużej. Basia narzekała na pragnienie i głód, co tylko zwiększyło jej załamanie. Zapytała więc dziecko, czy nie chciałoby pójść wraz z nią do nieba, do Moniki…
Basia zamyśliła się: Przecież do nieba nie prowadzi żadna droga. Jak więc ma się tam dostać z mamusią? „Czy można tam dolecieć?”, dopytywała się.
„Nie! Ale jeśli wskoczymy do wody, to zrobimy się martwe i wtedy…”
Martwe? Martwy to nie było nic dobrego, a uśmiercać to już całkiem złe.
„Czy tak można, siebie samego uśmiercić?“, spytała Basia ostrożnie.
To pytanie nieoczekiwanie stropiło Gertrudę. Miała wrażenie, że nie pochodzi ono od dziecka.
„Nie wiem”, odpowiedziała. „Ale też nie wiem, skąd mam wziąć dla ciebie coś do jedzenia.”
„Ach! Kaśka znajdzie pewnie dzisiaj znowu szczaw”, pocieszyła ją Basia. Dla niej temat uśmiercenia siebie na tym się zakończył.
Tego samego przedpołudnia natknęli się na czynny jeszcze punkt Czerwonego Krzyża, gdzie dano im po kromce suchego chleba i wodę. Jedli, jakby to były nie wiadomo jakie delicje.
Potem rozpytali się o drogę do stacji kolejowej, gdzie jednak wprawdzie zobaczyli tłumy ludzi, ale żadnego pociągu.
„No to musimy po prostu dalej maszerować”, zadecydowała Marta Vogt. Reszta również uznała to za najlepsze wyjście.
Gertrud dalej niosła Basię na plecach i puszczała ją na ziemię tylko, kiedy córeczka wyraźnie się tego domagała. Po drodze jedli głównie leśne jagody, które żuli jedną po drugiej, jak chleb, żeby na dłużej starczało. I tak miało trwać jeszcze wiele tygodni…
© Barbara Siwik
tłumaczenie: Maria Bubrzycka